Floryda – na amerykańskiej ziemi 2

17-ty kwiecień 2025, czwartek

Dzień drogi; czas w samochodzie pewnie około 6 godzin – musimy się dostać z Key West do Homestead. Droga nużąca, tym bardziej że na trasie jest wypadek i stoimy dobre 30 minut w korkach. Planując myśleliśmy, że dotrzemy do Gator Park na 13, ostatecznie docieramy na 14:30, z małym postojem na tankowanie i lunch w Los Verdes, kolejna meksykańska knajpa/sieciówka, który oferuje coś innego niż burgery i frytki (kukurydza z dodatkami, naleśnik z kukurydzy z kurczakiem i wielkim plastrem sera).

Gator Park to jedna z wielu firm, która oferuje przejażdżkę po Everglades National Park łodzią powietrzną oraz pokaz aligatorów. Parkujemy auto i już wychodząc czujemy skwar, dzisiaj jest najcieplej do tej pory. Smarujemy się kremami, bo jednak spędzimy czas na powietrzu. W drodze do kasy mijamy nowszą wersję Grizzwoldów na wakacjach – dwie rodzinki żydowskie w tym samym koszulkach z napisem Weiss/Selzmann Family Vacation! Porażające, ale obiecuję, że na nasze wakacje w Gruzji będziemy mieć też wspólne koszulki. 

W kasie pokazujemy kupione bilety, musimy jeszcze dopłacić za wejście do parku narodowego i kolejkujemy się pod wiatą. Bardzo szybko zostaliśmy wpuszczeni do łodzi, krótka instrukcja bezpieczeństwa i ruszamy – pierwotnie powoli, można stawać i rozglądać się po kanale i obserwować zwierzęta. Widzimy aligatory, żółwie, mnóstwo ryb, ptaków, mokradła w pełnej krasie. Za zakrętem zostajemy poproszeni by usiąść i pędzimy bardzo szybko przez bezkresny ocean trawy, bo zamiast odczucia, że płyniemy łodzią to wydaje się jakbyśmy jechali stepem. Oczywiście gdziekolwiek się rozglądamy widać tylko trawę, bezkresne mokradła. 

Wracamy do bazy, mamy szczęście w drodze powrotnej zobaczyć rocznego aligatorka w wodzie i pięknego kolorowego ptaka.  Następnie udajemy się pod wiatę na edukacyjną sesję wiedzy o aligatorach. Oczywiście ogólna ekscytacja, kiedy John wyciąga z kosza dwuletniego aligatorka i tłumaczy anatomię oraz zwyczaje tych gadów. 

Całość nie zajmuje dłużej niż godziny i uciekamy do auta bo słońce aż parzy na naszej wybielonej skórze. Zamiast jechać w stronę noclegu wybieramy przejażdżkę w przeciwną stronę, żeby zobaczyć jak zmienia się rzekomo krajobraz. Niestety nic więcej prócz traw, krzaków na mokradłach nie zobaczyliśmy, no to odwrót i do hotelu. Dojazd zajmuje nam godzinę; te spanko mamy w typowo amerykańskim zajeździe tuż przy autostradzie. Dokujemy do pokoju 306, Wacek z Lilą przebierają się w stroje i jazda na basen – Maks ze mną obiera kierunku McDo na uzupełnienie kofeiny. Przysiadamy nad basenem, relaksujemy się po długim dniu w aucie i planujemy kolejne dni. 

Niestety zawaliłam sprawę z Everglades bo mieliśmy jeszcze odwiedzić park, który ma zupełnie inne wejście i jest kilka tras spacerowych, ale teraz już za późno bo to godzina drogi w jedną stronę autem. Decydujemy, że zobaczymy krowy morskie na Weeki Wachee. Przed wyjściem do marketu Wacek orientuje się, że nie ma kamerki, którą zakupił i pytanie gdzie ona jest; dzieciaki zapomniały zabrać z basenu, cudem biegną nad basen i kamerka leży w pozostawionym miejscu – fuks!

Odwiedzamy pobliski Walmart I jak to my mamy w zwyczaju, kupujemy na kolację kurczaka pieczonego, tortillę, guacamole i ser tarty i robimy sobie taco w hotelowej jadalni na dworze używając tylko rąk. Chyba na każdych wakacjach mamy taki przypadek! Czas iść spać jutro ponad 6 godzin w aucie – to już ostatni taki odcinek do pokonania. 

18-ty kwiecień 2025, piątek

Takiego śniadania jeszcze chyba nie widzieliśmy, talerze papierowe, pieczywo, philadelphia, dżemy, jajecznica, kiełbaski, ale można sobie swoje gofry zrobić na porządnym sprzęcie. No, cóż więcej mam dodać – słabo. 

Po 3 godzinach jazdy docieramy do naszej przerwy w drodze na północ – wyspy Sanibel. Czytałam, że zdecydowanie warto podjechać, bo jest to urocza wysepka z pięknymi plażami, mnóstwem muszli i nietypowym klimatem, gdzie zabudowa pozostaje niska bez wyjątku. 

Nie wiem czy to ze względu na Wielki Piątek i ludzi, którzy mają wolne, ale plaża była zatłoczona głównie łódkami przycumowanymi do brzegu, nie wyglądało to sielsko. Dzisiaj naprawdę jest gorąco temperatura 32 stopnie, szukamy cienia, żeby nie spalić się na raka. Próbujemy wejść do wody, Wacek z Lilą jak zwykle już podskakują na falach, jak dla mnie za zimno, odpuszczam i spaceruje do latarni morskiej z Maksem. Odkrywamy prysznice, więc Wacek będzie bardzo zadowolony! Po drodze szukamy tych muszelek różnego rodzaju z których słynie plaża, ale jedyne co znajdujemy to tortury dla stóp usłanych z ich połamanych części. Parking mamy na 2 godziny, po których wyruszamy w dalszą część trasy. Miałam nadzieję, że lunch zjemy w pobliskiej knajpce, ale zamyka się o 14, szkoda. Na trasie znajdujemy przydrożną pizzerię, i to był strzał w dziesiątkę – super pizza, świeże składniki, wszyscy zadowoleni – no to w trasę pozostało 3 godziny jazdy. 

Przedzieramy się przez Amerykę, głównie autostradami, 4 pasy w jedną stronę, płaski krajobraz więc dużo nie widzimy. Docieramy do Indian Shore na godzinę 19tą, z małą awarią Lili, która pilnie potrzebuje skorzystać z toalety. Domek jest przestrzenny, z wszystkim co potrzeba, dodatkowo z osprzętem potrzebnym na plażę. Zostawiamy dzieci w domu, a sami jedziemy do sklepu zrobić zakupy spożywcze, wracamy do domu i jedynie Maks wyraża chęć spaceru w nocy po plaży, która znajduję się dosłownie 5 minut piechotą od domu. 

Oboje stwierdzamy, że mało kiedy można spotkać plażę o zmroku totalnie ciemną, bez klubów, restauracji, wrzawy i muzyki. Rozprostowujemy kości po długim siedzeniu na czterech literach. Wieczorem otwieramy po piwku i układamy się do snu. 

19-ty kwiecień 2025, sobota

Dzisiaj bez pośpiechu, budzimy się każdy w swoim rytmie, zjadamy śniadanie i dajemy Maksowi i Lili wybór czy chcą z nami jechać do Dali Museum, odpowiedź jest – nie! W sumie to nam pasuje, po tygodniu będziemy mieć czas dla siebie. W drodze do St. Petersburg odnajdujemy polski sklep „Pierogi”, który jest bardzo dobrze zaopatrzony i dokonujemy zakupu produktów na śniadanie wielkanocne. 

Docieramy do muzeum po 40 minutach, staramy się zostawić samochód w cieniu, coby nam się surowa biała kiełbasa za wcześnie nie upiekła. Budynek jest imponujący, ciekawy koncept ale w środku wydaje nam się, że jest to przestrzeń nie w pełni wykorzystana. Muzeum powstało głównie dzięki zbiorom A. Reynolds i Eleanor Morse, przyjaciół Daliego. Oczywiście jest kilka fajnych interaktywnych zabawek wykorzystujących AI, jak Salvador witający na wejściu czy na wyjściu robiący sobie selfie. Jest też telefon homar, z którego można zadać pytanie wielkiemu mistrzowi. Ekspozycja ma kilka obrazów, wykorzystujących AI również, gdzie za pomocą aplikacji można zobaczyć ruchome obrazy – zdecydowanie nie dla mnie! I tutaj debata z Wackiem jak bardzo się w tej kwestii nie zgadzamy. 

Oczywiście będąc dwukrotnie w domu Mistrza w Figueres, nie ma porównania, ale fajnie jest mieć okazję zobaczyć kilka obrazów i rzeźb, który znalazły się po drugiej stronie oceanu. 

Dojeżdżamy do domu, Wacek szykuje sałatkę ziemniaczaną na jutro, a już po chwili wyruszamy z całym plażowym ekwipunkiem na plażę. Pomysłowe są tutaj leżaczki, które można ubrać jak plecak, z dodatkową funkcją zapakowania napojów. Całe szczęście, że mamy i też parasolkę, bo myślę, że na plaży długo byśmy nie posiedzieli lub spędzili większość czasu w wodzie. 

Po zorganizowaniu naszej bazy, i pierwszym zamoczeniu, dostrzeżeniu również, braku przejrzystości wody, która nie jest błękitna, ale bardziej zielonkawa – jak się okazuję jest tu mnóstwo mikro glonów i to one tak zabarwiają. Niestety jak się wychodzi na brzeg, osadzają się na włoskach na całym ciele, wygląda to bardzo nieestetycznie. Kolejny godziny mijają na opalaniu, chlapaniu się budowaniu zamków i kopaniu dziur piaskowych, w rytmie meksykańskiej nuty. 

Co zauważyłam, że lokalsi raczej nie pływają w wodzie tylko zabierają ze sobą piwko, wchodzą po pas w grupkach i w ten sposób stojąc prowadzą rozmowę – dziwne. 

Tak jak przypuszczałam to dzisiaj jest ten dzień, gdzie dziatwy nie będą chciały wyjść z wody i trochę plany się pokrzyżują. Z małym opóźnieniem wracamy na prysznicowanie i wychodzimy do lokalnej knajpki na kolację – Groupers on the Gulf. Tutaj jedyny wolny stolik jest na dworze, słońce już tak nie pali więc zasiadamy, gdy tuż obok grajek plumka na gitarze. Zamawiamy kubełek owoców morza – małże, krewetki i stone crab;  a chłopaki kąski z groupera i kanapkę z grouperem.  Ich ryba wygląda smutno, ale nasz kubełek zacnie. Pomimo tego, że nieco jest zabawy i brudzenia się, wszystko jest bardzo smaczne.  Maks podbiera mi trochę musztardy do kubka, bo zapomnieliśmy kupić, a do kiełbasy musi być!

Wszystko zajadamy lodami w pobliskiej lodziarni i spacerujemy plażą; miało być pożegnanie podczas zachodu, ale niestety się nie wyrobiliśmy czasowo. Wracamy do domku, kończymy przygotowania na jutrzejsze śniadanie, jest dość wcześnie więc każdy ma trochę wolnego czasu dla siebie przed snem. 

20-ty kwiecień 2025, niedziela Wielkanoc

Dzień zaczyna się znakomicie od bójki Maksa i Lili. Wypadkową jest cudowny humor najstarszego. Zostaje dosłownie kilka drobnostek do przygotowania na dzisiejsze śniadanie wielkanocne i jak tradycja dyktuje są i jajka, kiełbaska biała, szynka, sałatka ziemniaczana, chlebek. Najadamy się po kurek i pakujemy do auta nasze graty, dzisiaj tylko 1,5h w drodze. 

Cel zobaczyć manaty – krowy morskie. Wiem, że w tym okresie mielibyśmy fuksa zobaczyć je na dziko, bo rozpoczęły migrację w głąb zatoki, ale żeby choć mieć małą styczność wybieramy Ellie Schiller Homosassa Springs Wildlife State Park. 

Możemy spotkać nie tylko manaty; zamieszkują tu inne zwierzęta, które zostały tu umieszczone, gdyż nie mogą samodzielnie żyć na wolności. Mamy więc różne ptaki, flamingi (chyba po raz pierwszy widzimy je różowe), pelikany oraz najstarszy żyjący na świecie hipopotam Lu. Manaty, które spotkaliśmy w parku też znajdują się tutaj, gdyż człowiek zrobił im krzywdę… niektóre są tak poranione i mieszkają w parku już tak długo, że raczej nie mogą wrócić na wolność. 

Rany! Jakie to są śmieszne zwierzęta, takie pływające skały, które są w stanie przyspieszyć i szybko zniknąć – mamy szanse na prelekcje o manatach więc dowiadujemy się fascynujące ciekawostki z ich spokojnego życia. Niestety w zeszłym roku huragan zniszczył znaczną część rezerwatu i jest ona zamknięta, szkoda. 
Spędzamy tutaj około dwóch godzin, raczej się to nie zapowiadało początkowo, ale wszyscy naprawdę dobrze się bawiliśmy.

Jedziemy do hotelu, który znajduje się 20 minut drogi stąd, z myślą wstąpienia na obiad – niestety miejscówka, którą wybieram jest zamknięta; jakby nie było Niedziela Wielkanocna.  Wacek znajduje inne miejsce i bomba strzał w dziesiątkę. Przydrożna typowa amerykańska jadłodajnia/outback, na wejściu wielka beczka orzeszków ziemnych, fajnie urządzona, pełna gości więc liczymy na dobre jedzenie. 
Zamawiamy żeberka do podziałki, steka i sałatkę firmową, nawet smaczna, chyba po raz pierwszy nie jest słodka. Z brzuchami wypchanymi jedzeniem, oraz prawie kilogramem orzeszków na wynos jedziemy do hotelu.

Wskakujemy do pokoju, chwilka odpoczynku, dzieciaki się kręcą i po chwili schodzimy na dół spędzić czas na basenie. Niestety woda jest lodowata ale Wackowi i dzieciom zupełnie to nie przeszkadza, ja wygrzewam się w słońcu. W pokoju wieczorem wspólnie rozpoczynamy oglądanie „The last of us’; ciekawe czy młodsza widownia się wciągnie, bo my tylko odświeżamy treść przed drugim sezonem. 

21-szy kwiecień 2025, poniedziałek

Lany poniedziałek zaskoczył Maksa i Lilę po raz kolejny; od starszego usłyszałam na te kilka kropel „heeeeej”, od młodszej mega pojękiwania. Niespiesznie rozciągamy kości, schodzimy na śniadanie, które w wersji amerykańskiej serwowane jest po raz kolejny na papierowych talerzykach, nieśpiesznie wypijamy kawę, i leniwie pakujemy się do auta. W planie jest spływ kajakami po Weeki Wachee – kolejny park narodowy/stanowy. Organizatorów na rynku jest mnóstwo, nam zależało by nie za drogo i przede wszystkim niezależnie, bez przewodników i grupy. Początkowo mieliśmy rezerwację na grupowy spływ, ale uwolniło się jedno miejsce więc, zmieniliśmy na indywidualne. Z hotelu do miejsca startowego było niecałe 30 minut, na miejscu byliśmy godzinę wcześniej, ale pozwolono nam się spławić wcześniej. Przygotowani, dostaliśmy po wiośle, kamizelce i zepchnięto nas do rzeki. 

Zmuszeni do tandemów, ze względu na niepełnoletność: Wacek z Lilą, Maks ze mną. Kilka pierwsze minut jesteśmy oszołomieni przejrzystością wody, pięknem otaczającej nas natury, brakiem ludzi. Organizator zakłada dwugodzinny spływ, my stwierdzamy, że pewnie przesadza i po godzinie będziemy na miejscu. Park chroni naturalne źródło, które wypływa i zasila Zatokę Meksykańską. Tutaj to zimują manaty, ale wiemy już, że odpłynęły i mało prawdopodobne, że spotkamy jakiegoś. Chcąc przedłużyć sobie przyjemność, wracamy w górę strumienia kilkakrotnie i po prostu zamiast przyspieszać dajemy się nieść wodzie. 

Po drodze mijamy indywidualne jednostki, ale w ciągu tych dwóch godzin w sumie jest to 10 osób. W połowie drogi Lila gubi okulary, ale jest na tyle płytko, że Maks wchodzi do wody by je wyłowić, przy okazji znajdując iphone 13, który z błyskiem oka zabiera ze sobą. Niestety pływanie, wchodzenie do wody jest zabronione – a wisienką na torcie byłoby pływanie. 

Zdecydowanie coś do powtórzenia, super atrakcja – wszyscy podzielają podobne zdanie. Może wrócimy kiedyś!

Przebieramy się przed autem i czas na około 2 godziny drogi w stronę Orlando – wracamy do początku naszej przygody. Zdania są podzielone co do lunchu, dzieci zdecydowanie Chick-fill-A, my mamy ochotę na skrzydełka. Po nakarmieniu głodomorów odstawiamy ich do hotelu, w którym zostajemy do soboty, sami natomiast jedziemy do Walmarta zrobić zakupy spożywcze na kolejne 5 dni oraz obiad, a później na skrzydełka.

Po powrocie, korzystamy z atrakcji ośrodka, w którym jesteśmy, a więc kort tenisowy, gigantyczne szachy, basen i jacuzzi. Odpoczywamy przed kolejnym dniem; jutro pierwszy park Universala – Volcano Bay, życzenie solenizantki.  

22gi kwiecień 2025, wtorek (11-te urodziny Lili)

Wieczorem nadmuchaliśmy balony, a rano je tylko ogarniamy, przygotowuję śniadanie według życzenia, zjadamy i już zamawiamy ubera do parku. Kilka wskazówek dotyczących Universala w dalszej części [!]. 

Do Volcano Bay dodatkowo dojeżdża się autobusem, ale udaje nam się dotrzeć kilka minut przed otwarciem, czyli 10. Otrzymujemy opaski „tapu-tapu” i biegiem lecimy zająć leżaki, stworzyć dobrą bazę na cały dzień. Wszyscy się rozbierają, smarują (wspaniale się złożyło, tego dnia przy temperaturze 31 stopni, było pochmurnie) ja zostaję w bazie, a cała reszta leci na atrakcje, gdzie kolejkowanie jest najdłuższe. W tym czasie oczywiście kilkukrotnie korzystam z basenu, gdzie systematycznie uruchamiane są fale, odpoczywam i nadrabiam zaległości książkowe. 

W ciągu tych 8-miu godzin, dzieciaki dwa razy wyciągnęły mnie na wolną rzekę, dbały o mnie jakbym miała się utopić, ale było to bardzo miłe. Później zabrały mnie na rwącą rzekę, było wesoło, tutaj musem są kamizelki dla wszystkich i oczywiście zgubiłam okulary przeciwsłoneczne – a jak, te ulubione. Maks próbował dopytać się czy mogą poszukać, ale robią to dopiero na koniec dnia po zamknięciu, dostałam informację jak się dowiadywać; będę w szoku jak je odzyskam – co oznacza że wieczorem zakupy nowych „shades”. 

Maks oznajmia mi koło godziny 17, że już ma dość i leżakuje ze mną, gdzie od godziny chmur brak i pomimo parasola, słońce skwierczy na nas. Lila z Wackiem, jak przypuszczałam, zostają na zjeżdżalniach do momentu aż ich wypraszają. Pakujemy się i po 18 opuszczamy park. 

Dzieciom dajemy odpocząć w domu, po odśpiewaniu sto lat i zjedzeniu tortu, a sami wybieramy się na lokalne zakupy wydać dolce. Staramy się położyć w miarę wcześnie, jutro park otwierają od 9 więc pobudka znacznie wcześniej. 

23ci kwiecień 2025, środa (15-te urodziny Maksa)

Nastroje bardzo pozytywne, baloniki dla naszego nastolatka, obiecane śniadanie i mkniemy uberem do parku – dzisiaj Universal Studios. Mkniemy szybko i szybko jesteśmy na otwarcie – lista atrakcji zrobiona, dzisiaj dzień Maksa więc podążamy jego śladem. 

Tego dnia robimy około 27tys kroków, odwiedzamy atrakcje, korzystamy z pogody, a zamknięcie pieczętuje piękny pokaz światła, wody i dźwięku – wracamy do domu, z myślą, że mamy jeszcze 2 wejściówki i 1 park, w którym nie byliśmy więc czekamy co dzieci powiedzą. 

Odpalamy 15 świeczek na torcie solenizanta, i po kawałku lecimy wymoczyć się jeszcze w jacuzzi, trochę odpocząć. 

Na słowa, że jutro kolejny park stwierdzili jednomyślnie, że oni nie wstaną o 7.30 rano, i mają dość. Prezentuje bardziej rozsądny plan dnia, śpimy do oporu, mniej więcej o 11 zbieramy się i jedziemy do Kennedy Space Centre* (wiem, że też będzie łażenia, ale jest opcja nie chodzenia), zostajemy do zamknięcia czyli 18, później plaża w pobliżu, kolacja i zostajemy na Cape Canaveral zobaczyć start Starlink. Opcja nicnierobienia nie wchodzi w grę, więc wybieramy mniej intensywny dzień, ale z opcją dłuższego spania. 

*proponuje szukać ofert, nam udało się kupić bilety dla dorosłych w cenie dla dzieci z dodatkową opcją, 15 USD dla każdego do wydania w jadłodajniach. 

24ty kwiecień 2025, czwartek

Ostatecznie mało kto śpi do późna, ale sama świadomość, że można jeszcze poleżakować wprawia wszystkich od rana w dobre nastroje. Bez pośpiechu wskakujemy do auta i jedziemy około godziny na wschód. Niestety parking nie jest w cenie więc kolejne 15USD, zostawiamy auto na ogromniastym parkingu i podążamy do wejścia – musimy odebrać nasze bilety i vouchery. 

Pierwszą rzeczą jaką widzimy po wejściu jest park rakiet. Prezentowane są tu rakiety z lat 50-tych i 60-tych. 

Strategia zwiedzania została ustalona przez guru kosmosu – Wacka. Wiedzieliśmy, że przez 6 godzin nie zobaczymy wszystkiego więc skupiliśmy się na „must see”. Pierwsze kroki skierowaliśmy się do autobusu, który zabiera turystów do Apollo/Saturn V Centre, wskazówka siadajcie po prawej stronie, lepsze widoki. 

Po wejściu do budynku najpierw oglądamy film, a następnie przechodzimy do dokładnej repliki sali kontrolnej, w której kierowano misjami księżycowymi. Obejrzeć możemy świetnie zrobioną symulację wystrzelenia rakiety Saturn V. Po zakończeniu symulacji otwierają się drzwi hangaru i podziwiać możemy samą rakietę. Rozmiar Saturna V jest oszałamiający. Jakiekolwiek suche liczby obrażają tę majestatyczną konstrukcje. Trzeba ją zobaczyć na własne oczy. Każdy turysta otwiera usta ze zdumienia i próbuje odsunąć się maksymalnie pod ścianę, aby objąć całą przeogromną rakietę w kadrze aparatu.

Dalej znajduje się wystawa poświęcona tragicznie zmarłej załodze Apollo 1. Możemy zobaczyć również kilka skał księżycowych oraz lądownik z misji Apollo 14. Warto odwiedzić salę kinową, gdzie prezentowany jest film dokumentalny o misjach Apollo (na końcu filmów czeka widzów spora niespodzianka), którą dzieci odkrywają już na początku filmu.  Po zakończeniu wizyty wracamy autobusem do głównej części KSC 

Decydujemy, że to jest dobra pora na lunch i po przeszukaniu budynku odnajdujemy Space Bowl Bistro, żeby zjeść coś innego niż burgery. Będąc już w tym budynku po lunchu, zwiedzamy Spaceport KSC i odbywamy podróż na czerwoną planetę; przez chwilę czuję jakbym wróciła do Universal Studios.  Odwiedzamy lodziarnię Milky Way i ruszamy do następnej atrakcji. 

Space Shuttle Atlantis czyli jedna z najważniejszych atrakcji KSC. Możemy tam zobaczyć prawdziwy wahadłowiec Atlantis, który w ciągu 26 lat był w kosmosie aż 33 razy. Zanim jednak zobaczyliśmy wahadłowiec, mieliśmy możliwość obejrzenia filmu, w którym możemy zobaczyć krótką historię projektowania i budowy wahadłowców. Całość poraża wielkością i rozmachem. Oprócz samego promu możemy zobaczyć makietę międzynarodowej stacji kosmicznej oraz kosmicznego teleskopu Hubbla. Na dolnym poziomie znajdują się dodatkowo symulatory, gdzie możemy spróbować wylądować promem kosmicznym lub popracować wysięgnikiem w przestrzeni kosmicznej.

Zbliżamy się powoli do końca naszej wycieczki, Wacek wybiera się do parku rakiet, Maks zmęczony zostaje w kafejce, my wracamy do Spaceport KSC i zaliczamy przejażdżkę w odległy kosmos.

Ostatecznie wielu miejsc nie zwiedziliśmy pewnie musielibyśmy tu być o 8 rano, ale świadomie zdecydowaliśmy się na kilka pozycji z listy. Na wychodne robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z NASA i Atlantis w tle.

Jedziemy na Cocoa Beach, w planie być może ostatnia kąpiel i leżakowanie, w moim wypadku drzemka. Tylko Lila decyduje się na kąpiel i walkę z falami, Maks eksperymentuje z aparatem. Po zachodzie jedziemy na kolację do oddalonej o 10 min knajpki z jedzeniem azjatyckim; z zewnątrz nie zachęca, ale wszystko smakuje dobrze, plus dostajemy buliony, a już wspominałam, że marzy mi się rosołek. 

Start Starlinka dalej ma odbyć się o czasie więc jedziemy na Cape Canaveral, niestety plaża w parku jest zamknięta i wszystkie auta kierują w stronę parkingu. Jak się okazuje, można tutaj zaparkować, chłopaki sprawdzają miejscówkę i zatwierdzają, że zostajemy. Zostało jeszcze 40 minut i tutaj zostawię guru Wackowi na wypowiedzenie się co widzieliśmy. 

Wszystko odbywa się punktualnie. Nie do końca trafiliśmy z kierunkiem na platformę startową, ale nadal Falcon 9 oddala się na południowy wschód więc mamy idealny widok na trajektorię lotu. Wielka świeczka rozświetla nocne niebo, a przytłumione dudnienie roztacza się wokół. Przy tej odległości i takiej jasności silników, samej rakiety de facto nie widać, ale wrażenie jak przyspiesza pozostawia niemałe.

Lila zasypia w drodze powrotnej, Wacka natomiast zabawiam bajdurzeniem, co go cuci przed nurzącą drogą; docieramy do hotelu około 23. Jutro pobudka wcześnie, gdyż wybieramy się do ostatniego parku – Universal Islands of Adventure.

25ty kwiecień 2025, piątek

Park otwiera się o 8 (w piątek godziny są wcześniejsze i park zamyka się o 18), więc dzieci decydują się, żeby pominąć śniadanie i wstać nieco później, docieramy na miejsce tuż po 8mej i lecimy na atrakcje, które zatwierdzamy wspólnie.

Dzień wcześniej dostałam maila z „Lost&Found” z potencjalnymi moimi zagubionymi okularami, i tak to one! Dostaje wiadomość, że mogę je odebrać w punkcie Universal Islands of Adventure – hurra, po okazaniu ID, moje ulubione okulary wracają do mnie. 

Po godzinie 15 i głównych atrakcjach zaliczonych z jednym rozczarowaniem – Harry Potter and the Forbidden Journey niestety miało problemy techniczne i tylko z Lilą zwiedziłyśmy Hogwart; szkoda; stwierdziliśmy wspólnie, że mamy dość i chcemy już wracać.

Wróciliśmy do hotelu i pojechaliśmy na lunch, po czym na zakupy powrotne do domu. Jedno z wielu spostrzeżeń, Amerykanie to leko/narkomani, a dostępność leków i ich cena, pozwala na legalne spożywanie ich. Ilość aptek, rozmiarów marketów czynne 24/7. Faktem jest, że skorzystaliśmy i też zrobiliśmy sobie zapasy do domu. 

Wieczór spędziliśmy na basenie i jacuzzi, odpoczywając przed jutrzejszym powrotem do domu. 

[!] PORADY PO UNIVERSAL

Wszystkie parki wymagają mnóstwa chodzenia, więc dobrze jest zaplanować główne atrakcje i trasę. Później można wrócić i powtórzyć te najfajniejsze. Warto wtedy wybierać kolejki ‘single riders’ – w większości przypadków oznacza to dużo szybszy dostęp do przejażdżki.

Jeśli planujesz odwiedzić wszystkie parki dzień po dniu, zmień plan, wykup dostęp do parków i rozłóż w ciągu tygodnia. Nasze dzieci pomimo chęci nie miały już siły.

Jeśli skusisz się na kupno Refillable Cups, pamiętaj, że każdego dnia musisz je znowu aktywować (USD 12.99), naiwnie myśleliśmy, że raz zapłacone będzie działać przez wszystkie dni w Universal – nie!

26ty kwiecień 2025, sobota

Niespiesznie wstajemy, zjadamy ostatnie śniadanie, pakujemy ostatnie kilka drobiazgów do walizki i po 11 wychodzimy z hotelu. W związku z ekstra czasem wchodzimy do supermarketu i chłopaki uposażają się w okulary przeciwsłoneczne. Oddajemy bezproblemowo auto i idziemy oddać walizki. Mamy bardzo dużo czasu, więc zjadamy lunch i ładujemy się do samolotu, gdzie po odejściu od bramek i wysiedzeniu chwili dowiadujemy się, że coś jest nie tak z samolotem i czekamy na pomoc techniczną z powrotem przy bramce. Po 30 minutach informują nas, że czekamy na dokumenty i będziemy lecieć. Niestety pomiędzy otrzymanymi dokumentami, pojawia się kolejny problem więc pada decyzja, że tym samolotem nie polecimy i musimy wysiąść i przebukować lot. Jesteśmy blisko wyjścia, więc ustawiamy się w kolejce i czekamy na swoją kolej. Wiemy, że nie zdążymy na połączenie Chicago-Heathrow i szukamy innych opcji. Chwilę przed tym jak podchodzimy do obsługi pada informacja, że samolot jednak może lecieć i proszą o ponownie wejście na pokład. 

My musimy zostać i zobaczyć jakie są opcje, szczęśliwie z Chicago leci kolejny samolot 2 godziny później i są miejsca, więc zostaliśmy przebukowani. Martwimy się jeszcze, gdzie wylądujemy w Chicago i czy zdążymy się dostać pod bramkę. I tutaj niespodzianka samolot ląduje zaraz obok naszej następnej – bingo. Nocny lot dłuży się, ale dolatujemy na czas do Heathrow, przedostajemy się na terminal 2 i już wkrótce lądujemy w Cork.